Bytomskie cmentarze to nie tylko miejsca gdzie częstokroć odnieść można wrażenie iż czas zatrzymał się w miejscu, ale także takie, gdzie spacerując cmentarnymi alejkami zupełnie przypadkiem natknąć się można na prawdziwe tajemnice. Jedną z nich jest bez wątpienia grób, jaki odnaleźć możemy na cmentarzu znajdującym się przy ul. Leopolda Staffa. Jak głosi tablica nagrobna w styczniu 1945 roku pochowane tam zostały „Ofiary II wojny światowej”.
Bytomskie cmentarze to jedne z najbardziej urokliwych i magicznych miejsc w mieście. Spacerując ich alejkami często odnieść możemy wrażenie, jakby czas stanął w miejscu, a my przenieśliśmy się w czasy, jakie wydawałoby się odeszły bezpowrotnie. Takie wrażenie odnieść możemy zwiedzając cmentarz żydowski, takie samo towarzyszyć nam będzie gdy odwiedzimy „Mater Dolorosa”, zwany często „Bytomskimi Powązkami”. Szczególnie ten drugi, zabytkowy cmentarz katolicki, pomimo swego stosunkowo młodego wieku (utworzony został w 1868 roku) uważany jest za najpiękniejszy w regionie. Jest jednak także w mieście cmentarz, z którym związana jest kolejna drugowojenna tajemnica, którą po latach udało się, częściowo, wyjaśnić. Miejscem, o jakim piszę, jest utworzony w roku 1900 katolicki cmentarz położony przy ul. Leopolda Staffa. To na jego terenie odnaleźć można zbiorową mogiłę, której historia nierozerwalnie związana została z mroźnym styczniem 1945 roku i zakończeniem działań wojennych na Górnym Śląsku.
Położony przy głównej alejce cmentarza grobowiec, poświęcony jest „Ofiarom II wojny światowej”, które poniosły śmierć w styczniu 1945 roku. Nie byłoby w nim niczego tajemniczego, gdyby nie kamień, jaki tajemnicza ręka pozostawiła przy jego brzegu. W centrum znajdującego się na nim starannie wyrzeźbionego obrysu niemieckiego żelaznego krzyża umieszczona została ni mniej ni więcej – hitlerowska swastyka. Do dzisiaj nie jest znana osoba ani czas ustawienia kamienia. Zapewne jednak dość szybko po tym zdarzeniu, ktoś inny dostrzegłszy ten symbol w tym miejscu zamaskował go cementem, tworząc ze swastyki dość zgrabny kwadrat. Po latach część cementu skruszała i odpadając ukazała to, co przez wiele lat skrywał. Naturalnym pytanie stało się wówczas, kogo pochowano w tajemniczym grobie, jakie ofiary skryła rozbarska ziemia? Pojawiały się różne teorie, z których najpopularniejszą, z jaka się spotkałem była ta, o pochowaniu tam kilku żołnierzy formacji SS, których wkraczający do Bytomia Sowieci przyłapali na gorączkowym pozbywaniu się swoich mundurów, zastępowanych następnie ubraniami cywilnymi. Prawda jednak okazała się zupełnie inna, a opisuje ją dokument będący zapisem wspomnień ks. prałata Pawła Krafczyka, byłego wikariusza parafii św. Jacka w Bytomiu.
Ksiądz Krafczyk urodził się 26 grudnia 1911 roku w Zębowicach koło Olesna. Święcenia kapłańskie otrzymał 7 sierpnia 1938 roku we Wrocławiu. Jego pierwszą parafią wikariuszowską była parafia pod wezwaniem św. Jacka w Bytomiu, gdzie swoją posługę kapłańską pełnił do 18 listopada 1946. Oto relacja z czasu działań wojennych, napisana przez ks. prałata Pawła Krafczyka w 1994 roku. Jego deskrypcję przetłumaczył z języka niemieckiego Józef Bonczol, pełniący wówczas funkcję archiwisty diecezji gliwickiej:
27 stycznia 1945r. około godz. 10.00 przed południem, tuż przed wkroczeniem Sowietów do miasta, rozpoczęła się kanonada ich katiuszy. Wskutek podmuchu od ostrzału wyleciały prawie wszystkie okna plebanii przy parafii św. Jacka w bytomskiej dzielnicy Rozbark. Razem z ks. Franciszkiem Wańkiem uciekaliśmy z naszych mieszkań usytuowanych na II piętrze, zeskakując po kilka stopni, aby jak najszybciej znaleźć się w schronie, w piwnicy plebanii. Zastaliśmy tam księdza dziekana Zachloda, który wraz z gospodyniami już wcześniej zszedł do schronu. W momencie wejścia do schronu kanonada się powtórzyła, a w skutek jej zostało wyrwane wraz z ryglem ciężkie stalowe zabezpieczenie okna piwnicznego. Krzyknąłem – położyć się na posadzce! Przez chwilę leżeliśmy wszyscy na posadzce schronu. Kiedy ostrzał został przerwany pobiegliśmy do krypty kościoła. Zastaliśmy już tam około 100 osób, płaczących i drżących z przerażenia. Byli to ludzie z domów sąsiadujących z kościołem. Niektóre osoby były umorusane sadzami i wyglądały jak kominiarze, bowiem wskutek podmuchu od wystrzałów, sadze wydobywały się z pieców węglowych i kominów. Pewna kobieta wrzeszcząc lamentowała: ratujcie moją pościel. Ta kobieta mieszkała naprzeciw kościoła, więc pobiegliśmy wraz z księdzem wikarym Wańkiem przez ulice do jej mieszkania. Wracaliśmy obładowani jej pościelą, a przekraczając jezdnie w kierunku kościoła zobaczyliśmy pierwszy, wolno poruszający się czołg. Nie strzelano do nas z tego czołgu. Pół godziny później wszedł do krypty pierwszy sowiecki żołnierz z zarepetowanym pistoletem maszynowym. Podszedłem do niego ze słowami: zdrastwujtie. On w odpowiedzi zażądał chleba i wódki. Pobiegłem więc do plebanii i przyniosłem stamtąd chleb, wino i nieco słoniny. Musiałem jeść przed nim, bowiem bał się, że możemy go otruć. Po posiłku sowiecki żołnierz wyszedł z krypty, a siedzący tam ludzie odetchnęli. Nikt nie odważył się wyjść z krypty. Kiedy się ściemniło wyszedł z krypty pewien tramwajarz, którego nazwiska nie pamiętam. Mieszkał naprzeciw kościoła. Był ubrany w mundur tramwajarski. Wyszedł za potrzeba fizjologiczną. Padł strzał i tramwajarz upadł nieżywy na ziemię. Prawdopodobnie sowiecki żołnierz uważał umundurowanego tramwajarza za niemieckiego żołnierza. Wciągnęliśmy martwego tramwajarza do krypty. Pochowaliśmy później tramwajarza w zbiorowej mogile wraz z niemieckimi żołnierzami, a tych było kilkunastu. Nie zdołali oni już ujść z pola walki. Dwóch niemieckich żołnierzy zmasakrowali Sowieci w remizie strażackiej, koło apteki. W trakcie śmiertelnych tortur Niemcy podobno wrzeszczeli z bólu. Inny Niemiec, uprzednio zmasakrowany, wystawiony został w witrynie sklepu. Jeszcze inni leżeli na skraju ulicy, między nimi też żołnierz przejechany przez sowiecki czołg. Osoby cywilne nie odważyły się wyjść na ulicę.
Kościół pw. Świętego Jacka w Bytomiu przed II wojną światową.
Po lewej widoczny fragment plebanii
28 stycznia 1945r. około godziny 16.00 dotarła na plebanie wiadomość, podawana od domu do domu, że na ulicy Witczaka w pobliżu remizy tramwajowej leży ciężko ranna para małżeńska, której jedynym życzeniem jest sprowadzenie im kapłana w celu wyspowiadania się i przyjęcia Komunii Świętej. Ksiądz dziekan Zachlod, którego nerwy były już mocno nadwyrężone zwrócił się do mnie słowami: „Księże wikary, nie mogę księdzu rozkazywać, nie byliśmy bowiem jeszcze na ulicy, a wiadomo, że sowieckie dywizje nieprzerwanie tędy przechodzą. Proszę samemu podjąć decyzję”. Zdecydowałem się pójść do małżonków wzywających kapłana. Uznałem to za swój obowiązek, a ciągnęło mnie jak do zwykłych odwiedzin chorego. Z tabernakulum w krypcie zabrałem Najświętszy Sakrament, bowiem z górnego kościoła było to niebezpieczne. Tam mianowicie uderzył pocisk, który nie wypalił. Wyszedłem na ulicę i udałem się w stronę remizy tramwajowej. Wrażenie było straszne. Sowieckie kolumny, konno i z wozami oraz piechurzy posuwali się naprzód na chodnikach. Jezdnie były puste. Kamienice osłaniały poruszające się chodnikami wojska. Ja musiałem iść na jezdni. Co 20 metrów podchodził do mnie sowiecki żołnierz z zarepetowaną bronią, pytając co ja tu robię, czego tutaj szukam. Pokazywałem wtedy na bursę, wyjaśniając, że jestem „swjaszczennikiem”[1] idącym do chorych. W ten sposób doszedłem do wskazanego domostwa. Z nieopisana radością powitali mnie ci ranni, stosunkowo jeszcze młodzi ludzie. Każde z małżonków miało ponad 15 kul w swoim ciele, czyli cały mendel. Jak się później dowiedziałem, te postrzały były cudownym sposobem tak umiejscowione, że nie zagrażały ich życiu. Wszystkie kule udało się później lekarzom usunąć. W kilka lat później, kiedy byłem już proboszczem w Bobrku, ci państwo zaprosili mnie na swoje srebrne wesele i posłali po mnie konny powóz. Nie pamiętam już jak ci państwo się nazywali. Po posłudze kapłańskiej u rannych małżonków, popełniłem wielki błąd decydując się na natychmiastowy powrót na plebanię. Powinienem tam przenocować, a nie wracać ciemnymi, nieoświetlonymi ulicami. Tylko śnieg rozjaśniał drogę, po której nadal posuwały się kolumny sowieckich wojsk. Sądziłem jednak, że ksiądz dziekan Zachlod będzie się o mnie martwił i dlatego zdecydowałem się na natychmiastowy powrót. Teraz jednak potrzebowałem opiekuńczych skrzydeł czternastu aniołów, aby drogę powrotną bezpiecznie przejść. Co chwilę świecono w moją stronę latarkami kieszonkowymi, a Sowieci podchodzili do mnie z zarepetowanymi karabinami. Udało mi się szczęśliwie dojść do plebanii. Mimo trzaskającego mrozu byłem bardzo spocony. Położyłem się w piwnicy na pryczy i natychmiast zasnąłem. W ten to sposób przeszedłem swój kapłański chrzest bojowy.
Przemarsz wojsk sowieckich przez Bytom
Następnego dnia powiedziałem księdzu wikaremu Wańkowi, że naszym chrześcijańskim obowiązkiem jest pogrzebanie zmarłych, również niemieckich żołnierzy. To niebezpieczne przedsięwzięcie nie mogło się obyć bez zgody wojskowych władz sowieckich, doniesiono nam bowiem, że grzebanie niemieckich żołnierzy jest zabronione. Postanowiłem więc udać się do sowieckiego komendanta z prośbą o zezwolenie na pochówek poległych.
Następnego ranka ubrałem sobie stary płaszcz, wetknąłem w klapę płaszcza czerwoną wstążeczkę i udałem się do siedziby komendanta, stacjonującego w budynku, gdzie obecnie mieści się kawiarnia „Hawana” oraz sklep „Delikatesy”, przy pl. Kościuszki. Jak się później dowiedziałem, komendantem miasta Bytomia był pułkownik Rachnio. Przy wejściu do budynku stali dwaj wartownicy z karabinami, którzy nie wpuścili mnie do środka budynku. Kiedy ich zapytałem, czy wolno mi będzie pogrzebać zwłoki niemieckich żołnierzy, odepchnęli mnie kolbami karabinów i powiedzieli przy tym „idi, idi”. Uznałem te słowa za zgodę na pochówek i zadowolony udałem się do domu. Na ulicach nie było widać żywej duszy. Tego dnia po południu postaraliśmy się w zakładzie pogrzebowym pana Mikulli z ul. Musialika, o wózek platformę, którym przewożono zakupione tam trumny do Domu Pogrzebowego, aby tym wózkiem przewieźć zwłoki na cmentarz. Jednocześnie poprosiliśmy 12 dziewcząt z Kongregacji Maryjańskiej i z Towarzystwa Świętego Krzyża o pomoc przy kopaniu dołu pod zbiorową mogiłę. Jednocześnie poprosiliśmy te osoby, aby przyniosły ze sobą kilofy, bowiem ziemia była głęboko zamarznięta. Temperatura otoczenia wynosiła wtedy minus 26o C. Dziewczęta przyniosły tez szpadle. Tylko niektóre narzędzia wynajęliśmy od grabarzy. Względy bezpieczeństwa spowodowały, że odebraliśmy dziewczęta z ich domów, a następnie zaprowadziliśmy je na cmentarz okrężnymi drogami, tak aby Sowieci ich nie widzieli, a to z powodu szerzących się gwałtów, dokonywanych przez Sowietów. Do ciągnięcia wózka-platformy zamówiliśmy dwóch 15-letnich ministrantów – Gintera Firlusa i Kleinerta. Imienia tego drugiego nie pamiętam. Firlus jest obecnie misjonarzem – werbistą. Wiele lat udzielał się skutecznie w organizacji „Kirch in Not” (Kościół w potrzebie) i w sposób znaczący wspomagał Kościół w Polsce. Obecnie G. Firlus jest proboszczem w Klotten na Mozelą.
Platformę załadowaną przeze mnie i księdza wikarego Wańka zwłokami umundurowanych ci chłopcy ciągnęli na cmentarz parafialny. Kładliśmy po 8 do 10 zwłok na wózek. Droga na rozbarski cmentarz wiodła obok stale przechodzących Rosjan, wrzeszczących wściekle „germańscy, germańscy”. Pchaliśmy platformę nie odzywając się. Po przyjeździe na cmentarz zastaliśmy już wykopany dół pod zbiorową mogiłę. Pochwaliliśmy pracujące tam dziewczęta. Ktoś im w tej pracy pomagał, ale nie pamiętam już kto to był. Pamiętam jedynie, że z Towarzystwa Świętego Krzyża pomagali przy wykopie Staś Kruppa, Ula Wonschik i Alicja Kopyciok, mieszkająca obecnie w północnych Niemczech, w Ganderkesse. Z Kongregacji Maryjańskiej brała w pochówku udział, dziś 90-letnia Maria Giesder, mieszkająca w Aachen przy Monheimsallee 51 i wiele innych dziewcząt, których nazwisk już nie pamiętam. Tym osobom należy się wdzięczność i uznanie parafii rozbarskiej za ich bohaterski czyn.
Wyładowaliśmy zwłoki z platformy i pojechaliśmy drugi raz po 9 czy 10 zwłok. Zabraliśmy tez zwłoki zastrzelonego tramwajarza, którego pogrzebaliśmy razem z żołnierzami w zbiorowej mogile. Tylko 5 czy 6 żołnierzy miało przy sobie znaczek rozpoznawczy albo książeczkę wojskową. Günter Firlus przesłał później, kiedy to było możliwe, owe znaki rozpoznawcze do registratury w Berlinie. Innych dokumentów nie znaleźliśmy przy poległych. Możliwe, że zabrali je Rosjanie, albo tez polegli wyrzucili je ze strachu przed Sowietami. Nie pamiętam już, czy w zbiorowej mogile pochowano też zmarłe dzieci, włożone do kartonów.
Pracowaliśmy pod wielkim stresem, a chodziło o to, aby wszystkie zwłoki szybko pogrzebać, jedno ciało na drugim. Pobłogosławiliśmy zwłoki i odmówiliśmy wspólnie „Ojcze nasz”. Nie pamiętam już, kto jeszcze przy tym pochówku był, nie wiem też czy w pochówku uczestniczył poza księżmi jeszcze jakiś mężczyzna, ale nie wykluczam tego. Podczas jazdy po następna partię zwłok nie było widać żadnych mężczyzn.
Po zasypaniu zbiorowej mogiły odetchnęliśmy wszyscy z ulgą. Byliśmy bardzo zmęczeni, ale jednocześnie radzi z dokonanego czynu miłosierdzia. Nam, obydwu wikarym spadł kamień z serca, kiedy się nam udało bezpiecznie, okrężnymi drogami, zaprowadzić młodzież do domu.
Dwa lub trzy dni później nasz dzielny zespół wykopał jeszcze jeden masowy grób na cmentarzu parafialnym NMP, obok kaplicy cmentarnej. Pochowaliśmy tam 10 niemieckich żołnierzy. Nasza dzielna młodzież uważała swój bohaterski czyn jako uczynek miłosierdzia – „Umarłych pogrzebać”.
Na tym kończy się relacja złożona przez księdza Pawła Krafczyka. Dzięki niej wiemy już kto spoczywa w rozbarskiej mogile, możemy także uchwycić nici, które być może doprowadzą nas do poznania nazwisk tych nielicznych zmarłych, przy których znaleziono znaczki rozpoznawcze bądź książeczki wojskowe. Zagadką natomiast pozostaje nadal to, kto, kiedy i z jakiego powodu wpadł na pomysł, by mogiłę poległych w styczniu 1945 roku „ozdobić” emblematem swastyki. Bez wątpienia musiała to być osoba, która posiadała wiedzę, dotyczącą tego, kto został w tym miejscu pogrzebany i – być może – jakiego koloru mundur nosił.
Pracowaliśmy pod wielkim stresem, a chodziło o to, aby wszystkie zwłoki szybko pogrzebać, jedno ciało na drugim. Pobłogosławiliśmy zwłoki i odmówiliśmy wspólnie „Ojcze nasz”. Nie pamiętam już, kto jeszcze przy tym pochówku był, nie wiem też czy w pochówku uczestniczył poza księżmi jeszcze jakiś mężczyzna, ale nie wykluczam tego. Podczas jazdy po następna partię zwłok nie było widać żadnych mężczyzn.
Po zasypaniu zbiorowej mogiły odetchnęliśmy wszyscy z ulgą. Byliśmy bardzo zmęczeni, ale jednocześnie radzi z dokonanego czynu miłosierdzia. Nam, obydwu wikarym spadł kamień z serca, kiedy się nam udało bezpiecznie, okrężnymi drogami, zaprowadzić młodzież do domu.
Dwa lub trzy dni później nasz dzielny zespół wykopał jeszcze jeden masowy grób na cmentarzu parafialnym NMP, obok kaplicy cmentarnej. Pochowaliśmy tam 10 niemieckich żołnierzy. Nasza dzielna młodzież uważała swój bohaterski czyn jako uczynek miłosierdzia – „Umarłych pogrzebać”.
Na tym kończy się relacja złożona przez księdza Pawła Krafczyka. Dzięki niej wiemy już kto spoczywa w rozbarskiej mogile, możemy także uchwycić nici, które być może doprowadzą nas do poznania nazwisk tych nielicznych zmarłych, przy których znaleziono znaczki rozpoznawcze bądź książeczki wojskowe. Zagadką natomiast pozostaje nadal to, kto, kiedy i z jakiego powodu wpadł na pomysł, by mogiłę poległych w styczniu 1945 roku „ozdobić” emblematem swastyki. Bez wątpienia musiała to być osoba, która posiadała wiedzę, dotyczącą tego, kto został w tym miejscu pogrzebany i – być może – jakiego koloru mundur nosił.
Ksiądz Franciszek Waniek, w roku 1945 wikary parafii pw. Św. Jacka w Bytomiu
Jeżeli zaś chodzi o księży – bohaterów cytowanego wyżej dokumentu, to autor wspomnień ksiądz prałat Paweł Krafczyk zmarł w dniu 7 stycznia 2003 roku, w 65. roku pełnienia posługi kapłańskiej. Cztery dni później - 11 stycznia 2003 roku odbył się uroczysty pogrzeb księdza prałata, a uroczystościom pogrzebowym przewodniczył biskup gliwicki Jan Wieczorek. Ksiądz Franciszek Waniek natomiast, zmarł w roku 1987. Pochowany został na cmentarzu w Studziennej, a na jego pogrzebie homilię pogrzebową wygłosił jego współpracownik z opisywanego okresu – ks. Krafczyk.
Nie żyje już także Ginter Firlus, jeden z ministrantów pomagających w pochówku, który według relacji ks. Krafczyka miał przesłać znaczki rozpoznawcze oraz książeczki wojskowe odnalezione przy zmarłych do Berlina. G. Firlus zmarł 17 czerwca 2002 roku. Od O. Alfonsa Labuddy SVD, Dyrektora Archiwum Polskiej Prowincji Księży Werbistów w Pieniężnie udało mi się uzyskać opracowaną przez niego notkę biograficzną o. Firlusa, którą, z racji tego, iż dotyczy postaci biorącej udział w opisywanym powyżej przedsięwzięciu, ale przede wszystkim bytomianina zamieszczam poniżej:
Nie żyje już także Ginter Firlus, jeden z ministrantów pomagających w pochówku, który według relacji ks. Krafczyka miał przesłać znaczki rozpoznawcze oraz książeczki wojskowe odnalezione przy zmarłych do Berlina. G. Firlus zmarł 17 czerwca 2002 roku. Od O. Alfonsa Labuddy SVD, Dyrektora Archiwum Polskiej Prowincji Księży Werbistów w Pieniężnie udało mi się uzyskać opracowaną przez niego notkę biograficzną o. Firlusa, którą, z racji tego, iż dotyczy postaci biorącej udział w opisywanym powyżej przedsięwzięciu, ale przede wszystkim bytomianina zamieszczam poniżej:
Ginter Firlus urodził się 24 lutego 1929 roku w Bytomiu w rodzinie górniczej, z rodziców Roberta i Wiktorii z domu Skop. Miał dwóch braci, z których jeden poległ na wojnie, oraz bliźniaczą siostrę, której syn również został werbistą. Po ukończeniu szkoły podstawowej przez dwa lata uczył się u swego wujka „za kupca”. 8 maja 1946 roku zgłosił się do niższego seminarium duchownego księży werbistów w Nysie. 8 września 1949 roku rozpoczął nowicjat w misyjnym seminarium duchownym księży werbistów w Pieniężnie. Dwa lata później złożył pierwsze śluby zakonne, a 9 lutego 1957 śluby wieczyste. Był zdolnym studentem. Kilka lat był również szefem infirmerii.
7 lipca 1957, po piątym roku studiów seminaryjnych, przyjął z rąk bp. Tomasza Wilczyńskiego święcenia kapłańskie. Po prymicjach wrócił jeszcze na rok do Pieniężna, celem uzupełnienia studiów. Następne 19 lat przepracował jako misjonarz w Ameryce Południowej. Na początku 1959 roku znalazł się w północnej w Argentynie, gdzie w Rafael Calzada odbył kurs języka hiszpańskiego. Pod koniec roku przeszedł do pracy misyjnej w Paragwaju. Jego trzeźwy umysł, dar wymowy, zdolności organizacyjne, łatwość podejmowania decyzji predysponowały go na przełożonego. Od razu stał się budowniczym kościołów, a przede wszystkim niższego seminarium duchownego w Obligado, gdzie był prefektem i nauczycielem a potem również rektorem. Pisał wówczas: „Jestem tu rektorem, prokuratorem [ekonomem], szefem warsztatów stolarskich, piekarni, fabryki baldosów [płytek chodnikowych, flizów], szefem infirmerii, dyrygentem chóru, proboszczem w czterech kaplicach [w tym czasie obsługiwał dwie kolonie polskie – Fram i Carmen], prowadzę budowę, nauczam, zarządzam ogrodem, kuchnią itp.” W latach 1969-1975 był przełożonym prowincjalnym oraz ekonomem młodej prowincji zakonnej w Paragwaju z siedzibą w Encarnacion, stolicy tego państwa.
W 1977 roku o. Firlus został skierowany do Prowincji Północno-Niemieckiej. Pracował krótko w sekretariacie misyjnym tej Prowincji w Sankt Augustin, a następnie w centrali „Kirche in Not” – „Kościół w potrzebie” w Königstein k/Frankfurtu n/Menem. Był asystentem tej instytucji na kraje słowiańskie, w tym oczywiście również dla Kościoła w Polsce. Jego urzędowanie przypadło na czas szczególnie trudny dla Polski, między innymi ze względu na stan wojenny i jego następstwa na arenie międzynarodowej. O. Firlus specjalną troską otoczył klasztory kontemplacyjne. Pozwoliło im to, niekiedy po setkach lat, na adaptację starych zagrzybionych budynków do współczesnych warunków życia. Pomagał przy budowie gmachu Sekretariatu Konferencji Episkopatu Polski oraz Seminarium Duchownego w Warszawie. Z rąk rektora Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego w Lublinie, o. prof. dr. hab. Alberta Krąpca OP, otrzymał w 1982 roku medal za zasługi dla tegoż uniwersytetu. Instytucja, którą kierował, sfinansowała w dużym stopniu zakup papieru do druku polskich ksiąg liturgicznych, zwłaszcza Mszału Rzymskiego oraz Liturgii Godzin. Można bez przesady powiedzieć, że nie było instytucji kościelnej w Polsce, która by nie zaznała jego pomocy i jego szczerego, życzliwego zainteresowania.
Funkcję tę pełnił do 1986 roku. W tymże roku został przez przełożonych przeniesiony do Prowincji Południowej Niemieckiej. Kilka miesięcy był zaangażowany w Katolickim Dziele Biblijnym (Katholisches Bibelwerk) w Stuttgarcie. Następne lata przepracował jako duszpasterz w Klotten n/Mozelą oraz w domach Caritas w Bubenreuth i Jägersburg w Archidiecezji Bamberskiej. Wiosną 2000 roku powikłania cukrzycowe sprawiły, że amputowano mu lewą nogę. Rana się nie goiła. Nie mógł więc otrzymać protezy. W maju bieżącego roku musiał znowu udać się do szpitala. Lekarze powiedzieli mu, że stan jego jest ciężki i ma przed sobą najwyżej pół roku życia. Na to o. Firlus ze spokojem odpowiedział: „Miałem w mym życiu wiele pięknych chwil i jestem za to wdzięczny. Teraz jestem gotów, jeśli taka jest wola Boża, przyjąć również trudne, w tym śmiertelną chorobę. Bóg udzieli mi odpowiednich sił”. Zgodził się na kolejną amputację. Zmarł wieczorem w dniu operacji. Pogrzeb odbył się 20 czerwca w Domu Misyjnym św. Piotra w Tirschenreuth w Bawarii. Spoczął na miejscowym cmentarzu klasztornym.
Życie o. Firlusa było wyjątkowo ruchliwe i pracowite. Od młodych lat poszedł za głosem Pana, stając się misjonarzem w Zgromadzeniu Słowa Bożego. Jako człowiek wychodził naprzeciw potrzebom wszystkich spotkanych ludzi. Jako misjonarz i kapłan zrobił naprawdę wiele dobrego. Odważnie wkroczył również na ostatni etap swej drogi życiowej, drogi cierpienia, drogi krzyża. Pan, dla którego opuścił wszystko, niech będzie jego nagrodą. R.I.P.
W 1977 roku o. Firlus został skierowany do Prowincji Północno-Niemieckiej. Pracował krótko w sekretariacie misyjnym tej Prowincji w Sankt Augustin, a następnie w centrali „Kirche in Not” – „Kościół w potrzebie” w Königstein k/Frankfurtu n/Menem. Był asystentem tej instytucji na kraje słowiańskie, w tym oczywiście również dla Kościoła w Polsce. Jego urzędowanie przypadło na czas szczególnie trudny dla Polski, między innymi ze względu na stan wojenny i jego następstwa na arenie międzynarodowej. O. Firlus specjalną troską otoczył klasztory kontemplacyjne. Pozwoliło im to, niekiedy po setkach lat, na adaptację starych zagrzybionych budynków do współczesnych warunków życia. Pomagał przy budowie gmachu Sekretariatu Konferencji Episkopatu Polski oraz Seminarium Duchownego w Warszawie. Z rąk rektora Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego w Lublinie, o. prof. dr. hab. Alberta Krąpca OP, otrzymał w 1982 roku medal za zasługi dla tegoż uniwersytetu. Instytucja, którą kierował, sfinansowała w dużym stopniu zakup papieru do druku polskich ksiąg liturgicznych, zwłaszcza Mszału Rzymskiego oraz Liturgii Godzin. Można bez przesady powiedzieć, że nie było instytucji kościelnej w Polsce, która by nie zaznała jego pomocy i jego szczerego, życzliwego zainteresowania.
Funkcję tę pełnił do 1986 roku. W tymże roku został przez przełożonych przeniesiony do Prowincji Południowej Niemieckiej. Kilka miesięcy był zaangażowany w Katolickim Dziele Biblijnym (Katholisches Bibelwerk) w Stuttgarcie. Następne lata przepracował jako duszpasterz w Klotten n/Mozelą oraz w domach Caritas w Bubenreuth i Jägersburg w Archidiecezji Bamberskiej. Wiosną 2000 roku powikłania cukrzycowe sprawiły, że amputowano mu lewą nogę. Rana się nie goiła. Nie mógł więc otrzymać protezy. W maju bieżącego roku musiał znowu udać się do szpitala. Lekarze powiedzieli mu, że stan jego jest ciężki i ma przed sobą najwyżej pół roku życia. Na to o. Firlus ze spokojem odpowiedział: „Miałem w mym życiu wiele pięknych chwil i jestem za to wdzięczny. Teraz jestem gotów, jeśli taka jest wola Boża, przyjąć również trudne, w tym śmiertelną chorobę. Bóg udzieli mi odpowiednich sił”. Zgodził się na kolejną amputację. Zmarł wieczorem w dniu operacji. Pogrzeb odbył się 20 czerwca w Domu Misyjnym św. Piotra w Tirschenreuth w Bawarii. Spoczął na miejscowym cmentarzu klasztornym.
Życie o. Firlusa było wyjątkowo ruchliwe i pracowite. Od młodych lat poszedł za głosem Pana, stając się misjonarzem w Zgromadzeniu Słowa Bożego. Jako człowiek wychodził naprzeciw potrzebom wszystkich spotkanych ludzi. Jako misjonarz i kapłan zrobił naprawdę wiele dobrego. Odważnie wkroczył również na ostatni etap swej drogi życiowej, drogi cierpienia, drogi krzyża. Pan, dla którego opuścił wszystko, niech będzie jego nagrodą. R.I.P.
[1] Swiaszczennik - duchowny prawosławny, rosyjski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz